Taur

Trzy miesiące przed Tauronem z zespołów, które miały grać, nie znałem żadnego.

Środa, około 18. jestem na miejscu. Powiem ci, że to nie wygląda w ogóle – kup piasku parę, parę budek z piwem, konstrukcja z palet, która będzie stoiskami z koszulkami i płytami, jak ją okleją folią stretchową. Marek, opiekun wolontariuszy, którego firmowym tekstem jest „na luzaku”, mówi nam, co i jak. Rozglądam się po terenie. Ten jest zajebisty. Znalezienie klimatu praktycznie w centrum miasta, w miejscu, które nie jest halą, to jest sztuka. Stare poprzemysłowe budynki, pordzewiałe, pobrudzone, z szybami powybijanymi, pozarastane roślinnością, puste, w środku pełne cegieł, kurzu, pyłu, śmieci.

Pierwszy dzień

Pogoda taka jak przed wyjściem słońca w bezchmurny ranek.

W drodze na Lou Rhodes
W drodze na Lou Rhodes

Taszczymy wiadra z wodą, mamy zalewać sprężarki na dole. Tachamy, dopóki ktoś nie pomyśli, że to jest bez sensu, żebyśmy tak nosili, i da nam taki baniak wielki, dwustulitrowy, jak nie więcej, i przewiezie go wózkiem widłowym.

Zwalniają nas, mamy przyjść jutro, a tymczasem za parę godzin mamy wejście na koncert Lou Rhodes do Akademii Muzycznej.

To jest sala z cyklu tych, do których zanim wejdziesz, masz wrażenie, że inaczej niż w garniturze nie wypada.

Siadamy po lewej z tyłu. Oczywiście koncert już się zaczął. To są uroki wolontariatu, że cokolwiek nie zrobię, nie udaje mi się zdążyć na początek koncertu. Więc jest trzeci kawałek. Ciepły koncert. Ciepłe drewniane panele, ciepłe pomarańczowe światło na krzesłach, ciepłe oświetlenie na artystów, nawet to za nimi niebieskie nie jest zimne, wokalistka ma ciepły głos i ciepło jest na sali.

Trzy osoby. Po lewej wiolonczelista w wolnych chwilach grający na cymbałkach, czarne krzesło z czerwonym obiciem, czerwone sukno na okrągłym stole. Po prawej bujający się kontrabasista na boso. Pośrodku ona, ubrana w czarny T-shirt, dżinsy i białe jakieś buty. Ma czterdzieści lat lekko ponad, ubiera się na dwadzieścia. Po jej lewej stolik z wodą, z drugiej stojak z dwiema gitarami. Przed nią stopa na ziemi. 2 mikrofony po lewej.

Są dwa, bo jeden jest podpięty pod stację loopującą. I piosenki na kilka wokali są najlepsze, zwłaszcza na czoło wylatuje „Gabriel”, podobno najsłynniejsza piosenka Lamb, jej zespołu, w wersji na głos i kontrabas. Gdy napisałem te słowa w głowie uruchamia mi się to „tam tam taaa, tam tam taaa” stanowiące podkład, co świadczy o tym, jak dobre było wykonanie. Zresztą rozpoczynać tę piosenkę musi dwa razy, bo za pierwszym nagrywa nie na ten mikrofon, co trzeba.

Albo moment, gdy na ciszy pojawia się Lou, z „No.”, potem jeszcze raz, tym razem przeciągniętym, i do tego dołączają pozostałe instrumenty i piosenka trwa dalej.

I tak, wszystkie te wokalistki – gitara plus kobiecy głos – brzmią dla mnie tak samo, ale nie mogę powiedzieć, że ten koncert był słaby. Kilka razy wrzuca mi ciarki na plecy. Uspokaja.

Drugi dzień

Deszczowo rano. Kapiąco, padająco, niepadająco, duszno.

Opaski rozpisane, pokazane kto może wejść do strefy VIP.
Opaski rozpisane, pokazane kto może wejść do strefy VIP.

Więcej trochę jest zrobione, ale też niedużo. Dwa pomieszczenia przeszklone, namioty napompowane, ławki pomagam(y) przenosić.

Otwierają bramy, około 17.

Dwie dziewczyny rzucające na wietrze frisbee.

Chłopak w ciemnej koszulce skaczący i wijący się dobre ponad sto metrów od sceny. Po chwili przychodzi do niego kumpel, podaje mu piwo, co uspokaja mu wszystko – poza głową – na chwilę. Ale potem już robi swoje dalej, skacząc, rozlewając piwo. Gdy zaczyna się pierwszy koncert festiwalu PBE&Makaruk, widzę go, jak odstawia jednoosobowe pogo, w trakcie trwającej którąś już minutę improwizacji jazzowej. Całkiem koncert.

Wysyłają mnie na obrączkowanie ludzi. Sprawdzasz bilet, czy jest dobry. Podają ci dłoń wyciągniętą. Małe, duże, większe, mniejsze. Z pomalowanymi paznokciami i nie. Kobiet wyglądające jak męskie. Męskie wyglądające jak męskie. Lewe, prawe. Bierzesz, podciskasz i dociskasz takim metalowym czymś. Za mocno to robię, zaciskając przy tym zęby.

Żeby wejść na teren mijasz ochronę, która za specjalnie to nie przeszukuje. Po lewej od wejścia masz scenę główną. Żeby dojść do drugiej, skręcasz w prawo, mijasz po lewej palety na piasku, dalej poduszki, namiot z fajkami i minisceną, dalej sklepiki, w tym czasie po prawej masz strefę gastro. Skręcasz w lewo, idziesz pod górę, mijasz po lewej dwie kwadratowe budy z kuponami, przy których kolejka momentami osiąga wymiary kosmiczne. Scenę masz po lewej. Po prawej gastro następne, to lepsze – z zapiekankami makaronowymi. Przechodzisz dalej. Po lewej miejsce gdzie możesz iść na wycieczkę, pozwiedzać teren kopalni, jak znajdziesz przewodnika. Dalej szykana i ostatnia, klubowa, scena w kozim rogu. Zresztą masz tu mapę.

Przechodzę ze sceny klubowej w dół. Idąc przed chwilą widziałem, jak wołał chłopczyka stojącego przy ogrodzeniu kilka metrów dalej. Teraz już nie woła. Teraz gwiżdże na dziecko jak na psa.

Mała biała naklejka wewnątrz Toi-toia, z napisem: „Prosimy nie rozczaruj następnych, pozostaw to miejsce czyste. Dziękujemy”. Czerwony napis z obrazkiem jak od szablonu. Różą. Cała naklejka w kształcie serca.

Nocą.
Nocą.

Sceny są trzy. Przy wejściu Live. Z telebimem po prawej, na której obraz z kilku kamer pokazuje na bieżąco się. Nie statycznie, idiotycznie jak zawsze pokazujący to, co i tak sam widzisz z twojej perspektywy. Dwóch kamerzystów na stole. Wczuta twarz. Usta dmuchające w trąbkę. Kamera ustawiona na perkusji, trzęsąca się od uderzeń w werbel. Ujęcia publiczności. Twarz Prefuse’a zasłonięta szalem. Stopa na stopie. Palce na gramofonie.

Druga, Red Bull Stage, jedyna pod którą możesz podejść z browarem, taka na piasku, w autobusie, na piętrze.

Trzecia większa od drugiej, mniejsza od pierwszej. Wizualizacje. Ciężka scena.

Zegar, który znajdziesz po wyjściu z festiwalu terenu i przejściu kawałka. Zatrzymany. Teraz wyobraź się sobie wracającego nocą w stanie mało trzeźwym. I patrzysz na zegarek, a on się nie rusza. Jeszcze taki zegarek.
Zegar, który znajdziesz po wyjściu z festiwalu terenu i przejściu kawałka. Zatrzymany. Teraz wyobraź się sobie wracającego nocą w stanie mało trzeźwym. I patrzysz na zegarek, a on się nie rusza. Jeszcze taki zegarek.

Panta Du Prince, na którym bardziej mnie nie ma, niż jestem.

Bonobo, które ma zajebistą gościnną wokalistkę, im dalej tym lepiej, ale jakoś mnie nie porywa.

Porywa i okup bierze Kidkanevil, grający zajebistego seta. Trafiam tam tak po pół godziny. Kanevil dobrze wie co buja najlepiej - elektronika i stary, klasyczny rap. Jest Mr. Oizo, jest The Red J Dilli i Madliba, jest Ante Up M.O.P. Impreza trwa w najlepsze. Najgorsze to, że muszę iść pomóc przy koszulkach. Koncert w całości grał dwie i pół godziny, o półtorej dłużej niż planowany. Ale jest niesamowicie. Załapuję się jeszcze na końcówkę. Srogi set. podobno za długi.
Porywa i okup bierze Kidkanevil, grający zajebistego seta. Trafiam tam tak po pół godziny. Kanevil dobrze wie co buja najlepiej - elektronika i stary, klasyczny rap. Jest Mr. Oizo, jest "The Red" J Dilli i Madliba, jest "Ante Up" M.O.P. Impreza trwa w najlepsze. Najgorsze to, że muszę iść pomóc przy koszulkach. Koncert w całości grał dwie i pół godziny, o półtorej dłużej niż planowany. Ale jest niesamowicie. Załapuję się jeszcze na końcówkę. Srogi set. podobno za długi.

Chwilę jestem na Autechre, a z całego koncertu najbardziej zostaje mi kwestia „Jak wymówić nazwę tego zespołu?”. Z francuskiego? („Otehr”) Z niemieckiego? („Autehre”) Z jakiegośtam? („Auteszre”) A może? („Autekre”) A może nie? („Otekr”)

Księżyc w pełni przez który przelatują chmury.

Mary Ann Hobbes, ale nie załapuję się na nią.

Trzeci dzień

Tauron wprawdzie w założeniu ma stały układ, podział dokładny, to się dzieje tu o tej i o tamtej. W praktyce jednak line-up jest dużo bardziej płynny - artysta ma ochotę zagrać godzinę dłużej, może, ma ochotę zagrać dwa bisy, czemu nie. Na pe
Tauron wprawdzie w założeniu ma stały układ, podział dokładny, to się dzieje tu o tej i o tamtej. W praktyce jednak line-up jest dużo bardziej płynny - artysta ma ochotę zagrać godzinę dłużej, może, ma ochotę zagrać dwa bisy, czemu nie.

Dub Mafia. Wiele słów się w relacjach z festiwalu naczytałem o nich, dodam swoje trzy grosze. Jeżeli zespół jest w stanie swoim graniem zawrócić głodnego mnie z drogi po żarcie, wciągnąć pod scenę, przegnać deszcz, wyciągnąć mi ręce z kieszeni i rozbujać, to powiem ci, ze to był naprawdę zajebisty koncert. Tylko ten gościu na lewo jakiś sztywny, może nie pasuje mu tak często padający spod igły gramofonu zwrot „Dub Mafia, strike your religion”.

Bibio, bujanko miękkie.

Robimy wino, idziemy na Prefuse’a. Dwóch ludzi na scenie. Jeden obsługujący całą maszynerię elektroniczną, zasłaniający twarz co chwilę szalem, nie wiem czy to z zimna, czy przed kamerzystą. Drugi ma bębny. I to jest to. Bębny – choć wygrywające proste, rapowe rytmy – dodają elektronice życia, ciepła i pierdolnięcia. Bujam się jak jebnięty. Kończy się koncert. Odchodzimy kawałek. Wracają na bis. To my też wracamy. Świetny koncert. Taki, że jedna z piosenek nie chce mi wyjść z głowy od dwóch dni.

Moderat. Rozbujują mnie panowie z tych stu metrów, które są od sceny do sklepiku z koszulkami. Potwór koncert. Wysyłam smsa Oli z pytaniem, czy to jest tak zajebisty koncert na jaki wygląda. W odpowiedzi słyszę, że lepszy. Proszę o relację.

„Bum!”

„Duuum.”

„Ik.”

„Dum.”

Później. Podchodzi do stoiska chłopak stwierdzając, że wraca spod sceny, bo dla niego muzyka elektroniczna nadaje się do kontemplowania i rozkminiania w domu. Mówię mu, że nie. Przecież to o to chodzi, żeby stanąć pod sceną, wczuć się, pobujać.

Przez cały czas trwania festiwalu przewija się przez stoisko sporo zagranicznych gości – rozmawiam z grupą z Czech, parą z Hiszpanii i Węgier – zgodnie twierdząc, że festiwal jest „fakin osom”. Zgodnie też pytają, czy nie wiem gdzie dostać mogą, albo czy nie wiem jak załatwić im narkotyki.

Mijam grupkę dzieci z nausznikami plastikowymi kolorowymi. Pytam idiotycznie, czy dostaje się takie coś gratis do biletu. Nie, trzeba zapłacić 60 złotych.

Wolontariusze na festiwalu dostają torbę, koszulkę i festiwalową płytę. W porządku.

Gaslamp Killer z Gonjasufim. Po koncercie zostają mi wizualizacje, za połamane rytmy i "She's gone, she's gone, she's gone and I don't ever wanna hear about her." Killer napierdala nad gramofonem, skacze, podnosi ręce tańczy. Sufi wskakuje na głośniki, buja. Gdy Sufi odchodzi, a Gas gra koncert solowy podobno dopierdala jeszcze bardziej.
Gaslamp Killer z Gonjasufim. Po koncercie zostają mi wizualizacje, rytmy zbyt połamane momentami. Ale jeżeli podmęczony całym dniem słyszysz o drugiej w nocy  podkład taki jak ten czy ten. Albo to? Odpływam. Killer napierdala nad gramofonem, skacze, podnosi ręce tańczy. Sufi wskakuje na głośniki, buja. Gdy Sufi odchodzi, a Gas gra koncert solowy podobno dopierdala jeszcze bardziej.

Bujanie podzielić muszę na parę faz. Wstępna faza to bujająca się głowa. Druga to gibanie się wolne, z rękami w kieszeniach. Jak już wyciągnę ręce z kieszeni znaczy koncert jest dobry. Potem tylko dodaję ew. machanie łapami i zamknięte oczy. Im lepszy koncert tym dalej w skali dochodzę.

Jedziemy pomóc nosić scenę do Szybu Wilsona. Za rano jest. Ale nawet w takim stanie nie jestem w stanie wykminić o co chodziło autorom dzieł. Na przykład pianino stoi. Zresztą zobacz na zdjęciu sobie.

Wracam jednym z tych autobusów, który jest trzecim z kolei, po tym jak przejadą dwa jadące w twoją stronę, bo zapomnisz, że dzisiaj jest niedziela. Dojeżdżam do Sosnowca, wysiadam na centrum, idę na tramwaj, siadam obok jakiegoś starszego gościa. Tam podchodzi do nas gościu, w takich samych butach jak ja, taki lekko nie w stanie.  Na nadgarstku rzuca mi się, że ma opaskę dwudniową, festiwalową. Pyta gdzie jest. Mówię mu i pytam skąd jest. Z Rudy Śląskiej. Oddalonej, jak mówi mi Zumi o: // < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// < ![CDATA[
// Długość trasy: 20.7km
Szacowany czas przejazdu: 5h 10 min.

Czwarty dzień

Jadę autobusem rano (znaczy o 17 popołudniu) na Prefuse’a koncert z Prefusem na słuchawkach i nie może mi się przestać bujać głowa. Jadę w autobusie – buja się. Siedzę na przystanku – buja się. Dorzuć mi bas i rytm do dźwięku jadącego autobusu – będzie się bujać.

Koncert to nie jest Prefuse z orkiestrą. Tylko orkiestra z minimalnym udziałem Prefuse’a i jeszcze mniejszym jego perkusisty. Prefuse puszcza jakieś dźwięki. Perkusista siedzi i jeździ pałeczką po okręgu talerza. Najs.

Gwiazdami jest sekcja smyczkowa. A najbardziej dyrygent. Robiący za jednoosobową wizualizację. To jak gra, tnie powietrze rękami, macha batutą jak magik wyciągając z instrumentów dźwięki, wreszcie zamyka pięść lewą zamykając kawałki. Klasa.

Ale nie działa na  mnie to wszystko. To nie jest koncert na takie warunki, w czwartkowej Akademii Muzycznej podobałoby mi się bardzo, tu nie. Muzyka klasyczna wymaga krzeseł. Pewnie, że ciekawie to wygląda, gdy orkiestrowa sekcja smyczkowa gra w takim wnętrzu, ale trzeba umieć to wykorzystać. Czemu perkusista nie zaczął grać jakichś breaków? Czemu elektroniki mocniej nie uwypuklić?

Materiał z koncertu ma trafić na najnowszą płytę Prefuse’a. Był to pierwszy ich występ muzyka z tak dużą częścią orkiestry.

Wychodzę z koncertu. Bus zapełniony i spóźniony, trzeba czekać na transport do domu, czas zgubić się w mieście.

A po głowie chodzi mi to.  Z pianinkiem, które nie jest pianinkiem.

2 myśli w temacie “Taur

  1. artur

    cześć,widzę,że byłeś na tauronie jako wolontariusz. możesz mi przybliżyć jak to wyglądało,co trzeba było robić i ile traciło się z samego festiwalu?
    artur

    Polubienie

    • Mateusz Marek

      O początkach koncertów i końcówkach często to raczej możesz zapomnieć. Bardzo fajne jest to, że masz wejście na wszystkie imprezy towarzyszące, czego np. na OFFie w zeszłym roku nie było. Też zależy gdzie Cię przydzielą, co będziesz miał robić i tak dalej. Jak coś to pisz na maila, to siądziemy i pogadamy 😀

      Polubienie

Dodaj komentarz